Podczas relacji telefonicznej przyszły mi do głowy słowa piosenki: umarł Maciek, umarł..., ale tylko przez chwilę.
Telefon z tekstem: umarł X, umarł w domu i tam była choroba zakaźna, bo nawet sanepid robił odkażanie i policja zabrała jego żonę, którą X więził i była przywiązywana do kaloryfera, i policja ją zabrała do jej dawnego domu...
Na pytanie czego osoba zgłaszająca oczekuje, pada odpowiedź: ja tylko zgłaszam i proszę coś z tym zrobić - cisza i kolejne polecenie (już podniesionym głosem): no proszę tam jechać i niech ona się leczy, bo ja zgłaszam, a jak się coś stanie, to ja powiem, że zgłaszałem, a przecież wiecie, że ja jestem... (tu pada nazwa stanowiska).
Konsternacja i próba wyjaśnienia na czym polega dobrowolność leczenia i opis ewentualnej procedury dotyczącej leczenia na podstawie decyzji sądu. Cóż, bez efektu - po raz kolejny pada tekst: ja zgłaszałem, a jak się coś stanie to i tak wiem z kim rozmawiam...
Ech, gdzieś w tyle głowy strach o ewentualne konsekwencje prawne i świadomość tego co można zastać na miejscu (X i Y znani od lat, a o ich promilowym trybie życia i możliwościach konsumpcyjnych, to już legendy po osiedlu krążą...
Dobra, pakuję się do auta i jadę - na miejscu widzę chatę (od lat tę samą - coś jak nowatorska konstrukcja z mchu i paproci zadziwiająco trwał i odporna na aurę), coś co ma być drzwiami (nie do nazwania i opisania) zamknięte (zasztabowane), pukam więc w jakiś kołek (futrynę?), wykrzykuję do pani Y by otworzyła...
Cisza, a po chwili słyszę chrypiące motywacje do opuszczenia tego miejsca: spie... ku..., bo jak ci za..., czego tu ku... chcesz?! (no wprost zachęcajace do oddelegowania się w podskokach). Wyjaśniam więc w jakim celu i dlaczego fatyguję gospodynię i słyszę znowu te miłe słowa, jakich przez wiele lat słodkiego błogostanu okresu dzieciństwa, a nawet okresu pobierania edukacji - od podstawowej do wyższej - moje ucho nie słyszało...
W końcu pani Y swe oblicze mi okazuje: standard: typowa opuchlizna konsumentki alkoholi różnego gatunku włącznie z tymi potencjalnie niespożywczymi, głos zużyty lub również w wyniku konsumpcji zmieniony, a i wada wymowy się objawiła - bełkocik z niższymi obrotami, no i ten zapach: uroczy aromat promili aż w oczy szczypał... I te słodkie słowa: spier... mi stąd, nie stukaj, bo policję zawołam, że mi do drzwi walisz, spać nie dajesz, że mi d... zawracasz..
Mówię, że chodzi o sprawę ewentualnej rozmowy o stanie zdrowia, leczenia, że może załatwię wizytę u lekarza, albo karetkę wezwę... A paniusia do mnie na to, że nie moja sprawa co się z nią dzieje, ma żałobę po mężu i leczy się sama - na smutek ma najlepszy lek i żadnych doktorów nie potrzebuje. Każe mi spier..., chowa się w chałupinie, wyklina i płacze po stracie męża - i tak na zmianę...
Stoję chwilę pod tymi niby drzwiami, we łbie mentlik, bo co tu z napitą kobieciną zrobić? Nie wezwę policji, bo nie zakłóca spokoju, ani porządku, nie zmuszę do leczenia, bo w tym stanie żadnego dokumentu nie podpisze ani oświadczenia nie złoży... Ręce mi opadają i czuję bezradność, a tu jeszcze ten człowiek, o którym wiem kim jest i jakie stanowisko zajmuje...
Nie ma s