Znam kilku asystentów. Z tego co mówią wynika że ich zawód jest trudniejszy od zawodu pr. socjalnego.
Może i mają mniej papierologii i mniej środowisk ale za to pracują z tymi najtrudniejszymi. Większość swojego zadaniowego czasu spędzają w terenie gdzie muszą czasem wcielać sie w rolę prawnika, pedagoga, psychologa, nauczyciela a nie raz i kuchtę. Bywa że pracują późnymi popołudniami (np. zebrania w szkołach).
Ich zawód wymaga więc nie tyle wiedzy akademickiej ile życiowej.
Ostatnio rozmawiałem z koleżanką której nie wyszło na rozmowie w sprawie pracy na stanowisku asystenta. Czemu jej nie wyszło? Ano dlatego że nie ma własnych dzieci a jako socjalny nie miała do tej pory styczności z przemocą w rodzinie. Uznali więc że ten etat należy się osobie mającej własne pociechy, podejście do nich i doświadczenie w pracy ze środowiskami w której była przemoc.
Wszystko fajnie tyle że z moich obserwacji wynika że asystenci to głównie ludzie młodzi. Niektórzy jeszcze z rodzicami mieszkają. Nie mają doświadczenia życiowego a mimo to są asystentami.
Czy coś takiego w ogóle ma sens? Czy nie powinno się zaostrzyć kryteriów przy zatrudnianiu asystentów?
Socjalny ma sporo środowisk. Biega na wywiady, rozdaje kasę, każdemu poświęca tylko chwilkę i nie wgłębia sie w problemy swoich klientów. Co innego asystent prawda? Jeden nie może dublować drugiego.
PS. Czemu do kur...y nędzy asystenci nie mają dodatku terenowego?! Przeca oni są prawie cały czas właśnie w terenie!!!